Nagle zaczynam rodzić czwarte swe dziecko, zaczynam rodzić w tak niekorzystnych warunkach meteorologicznych. Dziecko wydobywa się ustami, z ust wyłazi jak klucha zbitego makaronu. Jakby się to wszystko zebrało u mnie i tak teraz zechciało się urodzić. Nie chcę tego wszystkiego, na nowo, po co mi to. Próbuję cofnąć - z powrotem do żołądka, ale to się pcha jak głupie, mnie wyłazi, czaszkę rozrywa, policzki nadyma. A pójdziesz, a nie wyjdziesz, a kysz. Dziecko wypluwam w chwilę jakąś, uprzednio dostając torsji. Uff, na szczęście rodzi się jakies takie dziwne, ale się rodzi. Przytulam je, razem zasypiamy. Ono żyje, bo czuję na twarzy oddech drugiego człowieka, taki ledwo, ledwo. [fragment tekstu]